Wiedzieliśmy, że chcemy pojechać sami. Bez dzieci, które wyjadą na wakacje. Na szybkich rowerach szosowych, z małym, podręcznym bagażem, bez namiotu, bez sakw. Postanawiamy, że nie będziemy jechać nigdzie daleko. Sprawdzimy, ile się da objechać na rowerach w cztery dni, ruszając i kończąc w Ystad, gdzie dowiezie nas prom. Dzięki temu nie musimy zabierać samochodu, który poczeka na nas w Świnoujściu.

Z domu  do Świnoujścia, skąd ruszają promy do Szwecji mamy tylko 1,5 godziny jazdy. Sprawnie odbieramy wcześniej zarezerwowane bilety, dostajemy klucze do naszej kabiny i, już po ciemku, meldujemy się na rampie promu Skania. Trochę strach jeździć na wąskich, szosowych oponach po stalowych blachach podjazdu, ale panowie z obsługi zatrzymują ciężarówki, żebyśmy spokojnie wjechali na pokład. Nie jesteśmy sami, oprócz nas z rowerami płynie młoda para i dwie rodziny z dziećmi. Nasze szosówki dziwnie wyglądają zaparkowane obok wielkich ciężarówek. Pierwszy raz płyniemy takim promem i, jak dzieci, jesteśmy wszystkim zafascynowani. Szybko jednak górę bierze rozsądek i kładziemy się spać. Jutro mamy sporo kilometrów do przejechania.

Rowerem po Szwecji: Dzień 1 – pola

Kiedy rano zjeżdżamy z promu jest dość chłodno, wiec zakładamy wszystko co mamy. W odwodzie zostają tylko kurtki przeciwdeszczowe, ale ciągle mamy nadzieję w ogóle ich nie używać. Na promie spaliśmy trochę za długo i nie zdążyliśmy napić się kawy. Tak naprawdę, to Gośka nie zdążyła, bo ja nie lubię. W Ystad próbujemy znaleźć coś otwartego, ale jest za wcześnie. Ciche miasto dopiero się budzi, ruszamy więc na zachód w nadziei, że spotkamy jakąś stację benzynową. Zaraz za Ystad zaczyna się mocno pod górę. Tak, wiedzieliśmy, że w Szwecji nie będzie płasko, ale te podjazdy wczesnym rankiem idą nam dość ciężko. Jednak jazda pod górę ma pewien plus, rozgrzewamy się i możemy zacząć zdejmować ciepłe ubrania.

Przejeżdżamy przez ciche wioski i miasteczka. Nawet na polach, mimo że jest ciepło i sucho, zupełna cisza. Dopiero koło 9 zaczyna się ruch. Czujemy się jednak bardzo bezpiecznie. Samochody mijają nas z dużym zapasem, nie ma ich też zbyt wiele. Na dodatek często do drogi samochodowej przyklejona jest równoległa rowerowa. Robi się coraz cieplej. Ściągam bluzę i nogawki. Nawet Gośka decyduje się na krótki rękaw, a to znaczy, że jest już naprawdę ciepło. Przed Dalby przypadkiem trafiamy nad jezioro, które wygląda na zalaną kopalnię. Ostre kamienne brzegi i turkusowa barwa. Przejrzysta woda doskonale pokazuje strome brzegi. Piękne miejsce na krótki postój i obowiązkowe zdjęcia.

Kiedy wcześniej oglądaliśmy plan Landskrony zainteresował nas charakterystyczny kształt wyspy w środku miasta, otoczonej fosami. Wyraźnie wyglądało to na fortecę. Jedziemy więc obejrzeć Landskrona Slott, cytadelę położoną nad brzegiem morza. Świetnie utrzymana budowla otoczona jest kanałami i parkiem, w którym znajdujemy kawiarnię i kawę, za którą tęskni już połowa naszej ekipy.

W Landskronie, gdzie mamy zarezerwowany hostel, jesteśmy wczesnym popołudniem. To pewna wada jazdy „na lekko”. Kiedy podróżujemy z namiotem, śpimy tam … gdzie kończy się dzień. Teraz mimo, że jest jeszcze wcześnie, kończymy. Ale okazuje się, że to dobrze. Po jakimś czasie zaczyna padać, pewnie zmoklibyśmy jadąc dłużej. Niestety, prognoza mówi, że następny dzień też nie będzie suchy.

Szwecja na rowerze: Dzień 2 – lasy

Rzeczywiście ranek wita nas stalowym niebem. Gdzie podziało się wczorajsze słońce? Trochę markotni zbieramy się do drogi, mając nadzieję, że to tylko kiepski początek ładnego dnia. Wczoraj jechaliśmy głównie polami. Dziś wjeżdżamy w lasy. Spotykamy pierwsze znaki ostrzegające przed łosiami. Ale chyba trochę na wyrost, bo samych zwierząt, niestety nie. Bardzo rzadko mijamy miejscowości, częściej samotne domy, stojące na skraju lasu. Widać, że Szwedzi cenią sobie samotność. Z drugiej strony, każda mijana osoba uśmiecha się do nas. Ci pracujący w ogródkach podnoszą się i życzliwie machają. Sympatycznym mieszkańcom towarzyszy piękna przyroda. Delektujemy się soczystą zielenią lasów. Warto było pojechać latem na północ, bo upalne południe Europy jest teraz żółte i spalone.

Niestety, ta soczystość ma swoją cenę – koło południa zaczyna kropić. Trochę za wcześnie. Prognoza mówiła, że padać będzie dopiero późnym popołudniem. Zakładamy kurtki i w kiepskich nastrojach jedziemy dalej. Kiedy zaczyna lać, stajemy na pół godziny pod wiaduktem. Taki urok wycieczek rowerowych.

Hostel w Tollarp jest samoobsługowy. Dzwonimy na numer podany na drzwiach. Dostajemy kod, którym otwieramy skrzynkę obok wejścia. Znajdujemy w niej klucz i instrukcje jak trafić do naszego pokoju. W hostelu wielkie suszenie. Rozwieszamy wszystkie ciuchy rowerowe. Czyścimy i smarujemy łańcuchy w rowerach. Po całym dniu deszczu skrzypią już niemiłosiernie. Tak naprawdę, rowerom należy się już mycie, ale z tym muszą poczekać do powrotu do domu, choć akurat szosówki lubimy mieć czyste. To w końcu eleganckie rowery, a nie ubłocone górale.

Wieczorem przejaśnia się i wychodzi słońce. Idziemy na krótki spacer po Tollarp. Nogi, które na rowerze sprawują się bez zarzutu, teraz trochę odmawiają posłuszeństwa. Z kręcenia nie chcą przestawić się na chodzenie. Wieczorem próbujemy w hostelu porozmawiać ze starszym panem z Niemiec. Widać, że też bardzo chciałby z nami zamieć kilka słów, ale nasz niemiecki jest bardzo słaby, a on z obcych zna tylko szwedzki. Pozostają nam miłe uśmiechy, „smacznego” i „dziękuję” w języku rozmówcy.

Rowerem przez Szwecję, czyli dzień 3 – miasteczka

Rano budzi nas słońce. Po wczorajszym brzydkim dniu, to miła odmiana. W dodatku wieje w plecy. Wieje bardzo mocno. Wiemy, że za kilka godzin, kiedy dojedziemy nad morze i skręcimy na południe, wiatr zacznie nam przeszkadzać, ale na razie cieszymy się, że „samo jedzie”.

W Kristianstad wchodzimy na chwilę do kościoła św. Trójcy. Trochę ciężko zwiedza się takie obiekty z rowerem. Na szczęście jesteśmy we dwoje i jedno może przypilnować rowerów, kiedy drugie zwiedza. Kręcimy się po uliczkach i decydujemy się ruszać dalej.

Dojeżdżamy do Ahus. Miasteczko, o którym czytaliśmy, że jest najbardziej duńskim ze szwedzkich miast. Nie bardzo znamy historyczne zaszłości, dlatego nie potrafimy dostrzec co tu jest duńskiego, ale miasto piękne. Pełne małych domów, wąskich uliczek, kwiatów i słońca.

W Åhus znajduje się rozlewnia wódki Absolut, spędzamy tu dużo czasu, w miasteczku oczywiście, a nie w rozlewni. Nie musimy się spieszyć. Jest ładna pogoda, godzina jeszcze wczesna i zdążymy dojechać przed wieczorem do hostelu.

Do Brantevik mamy jeszcze 10 km, kiedy na poboczu widzimy jeżyny. Dostęp do owoców jest bardzo łatwy, więc wkrótce palce ociekają nam sokiem. Jest ich tak dużo, że zastanawiamy się, czemu nikt ich nie zbiera. Może tutaj to w złym guście jeść dzikie owoce? Trochę oglądamy się na mijające nas osoby, ale nikt nie wydaje się być zdziwiony, więc wracamy do pałaszowania. Kiedy wreszcie podnosimy głowy znad krzaków, widzimy dużą ciemną chmurę, która wyraźnie płynie na nas. Rzucamy się w gonitwę z pogodą, po całym dniu słońca, nie chcemy zmoknąć na koniec. Do schroniska w Brantevik dojeżdżamy razem z pierwszymi kroplami deszczu.

Hostel – najfajniejszy na tym wyjeździe. Duży, wiejski dom, domowa atmosfera i gospodyni, która z ciekawością słucha o naszej wycieczce. Spotykamy też Szweda, który przeszedł całą Skanię. Chwilę rozmawiamy o pogodzie i – jak się dowiadujemy – jest tu bardzo nietypowo. Zwykle w sierpniu Szwecja cieszy się ciepłą, suchą aurą. Podoba nam się pogoda ducha naszego rozmówcy: „Kiedy podróżujesz, może się wydawać, że to poważny problem. Jeśli jednak przyłożysz się do tego odpowiednią skalę, to zobaczysz, że deszcz to tylko woda. Woda, który spłynie i wyschnie. Na świecie są znacznie poważniejsze problemy niż to, że mnie trochę zmoczy.”

Zresztą, nie pada długo. Wkrótce robi się ładnie, więc tradycyjnie idziemy na wieczorny spacer. Brantevik to mała osada rybacka, nie ma tu nawet sklepu. Ale dzięki temu jest cisza i spokój, których tak bardzo szukaliśmy. Jesteśmy znowu nad morzem. Idziemy obejrzeć zachód słońca! Nagle dociera do nas, że jesteśmy na wschodnim wybrzeżu. Słońce zachodzi tutaj nad lądem. Trudno, żeby zrobić ładne zdjęcia trzeba będzie wstać na wschód słońca.

Dzień 4 – różnorodność

Tylko połowa z nas jest wystarczająco zdeterminowana, żeby o 5 rano wyjść na chłodną plażę i czekać na słońce. Ale warto było. W zupełnej ciszy oglądam spokojne morze i słońce powoli wychylające się zza horyzontu. I kilka żaglówek gdzieś daleko, na tle horyzontu. Oni też wstali wcześnie w ten piękny poranek.

Tuż przed Ystad ostatnie miejsce, które chcemy zobaczyć. Kamienna łódź w Kaseberga. Tak na prawdę to wieniec z głazów ułożonych w kształcie łodzi. Co ciekawe, jedna z teorii mówi, że „dziób” i „rufa” Ales stenar wskazują na wschód słońca w chwili przesilenia letniego i zachód podczas przesilenia zimowego. W pozostałe dni słońce będzie wchodzić za kolejnymi głazami.

Dojeżdżamy do Ystad w sam raz by zdążyć na popołudniowy rejs Skanią do Świnoujścia. Miasto jest zupełnie inne niż kilka dni temu. Wtedy byliśmy wczesnym rankiem i było zupełnie puste. Teraz jest gwarne i pełne turystów. Wtedy na rynku, poza nami, był tylko pan podlewający kwiaty. Teraz stoi tu kilka kramów, między którym krążą klienci. My też wydajemy ostatnie korony na owoce na drogę.

Marzy nam się zdjęcie rowerów opartych o barierki promu. Jednak tam, gdzie normalnie parkuje się pojazdy są tylko stalowe ściany. Musielibyśmy wynieść rowery na któryś z wyższych pokładów. Rozmawialiśmy już o tym w recepcji w drodze do Ystad, teraz idziemy do szefa pokładu samochodowego. Zgadza się bez problemów. Ponieważ na promie jest mało samochodów, to proponuje nam podjechanie na najwyższy pokład samochodowy, z którego będzie bliżej na pokłady widokowe. Woła jeszcze za nami: „Ja tam podjeżdżam rowerem, to i państwo podjedziecie”. Nie bez obaw toczymy się do wysokiej rampy. Jednak bez problemów wspinamy się na zupełnie pusty pokład 5, po którym chwilę krążymy, wybierając miejsce do postawienia rowerów. Mamy kilka pomysłów na wykorzystanie takiej wielkiej przestrzeni, która wystarcza na zawracanie ciężarówek i slalom na dwa rowery. Można by tu, na przykład, zorganizować wyścig kolarski.

Epilog

Pierwszy raz byliśmy w kraju, w którym NIC nie rozumieliśmy. Dotychczas jeździliśmy w miejsca, gdzie choć trochę znaliśmy język. (Jeśli można tak powiedzieć o próbie dogadania się, miesiąc temu, po angielsku na głębokiej szkockiej prowincji. Po kilku zdaniach, widząc nasze szeroko otwarte, nic nie rozumiejące oczy, rozmówca, na którego szkocki akcent wpływ miała także dobra szkocka whisky, powiedział zniecierpliwiony „Do you speak English?”. No my może tak… W Szwecji napisy były dla nas czarną magią. Co innego Szwedzi, których spotkaliśmy. Wszyscy, naprawdę wszyscy, mówili po angielsku. I to bardzo dobrze.

Mimo, że Szwecja jest tak naprawdę na wyciągnięcie ręki, to byliśmy tam pierwszy raz. Nocny rejs promem do Szwecji był doskonałym pomysłem – poprzedniego dnia byliśmy jeszcze w pracy, a rano, wyspani, mogliśmy ruszyć w trasę. Myślę, że piękna przyroda i sympatyczni ludzie chyba zaciągną nas tam jeszcze nie raz.

Marek Miłoszewski